No i się zająłem najgorszą rzeczą ever w moim oryginalnym zajmowaczu czasu. Szlifowanie. Taka rzeżączka wśród prac związanych z lakierowaniem. No ale niestety trzeba przy niej siąść i się męczyć. Bo tak. Bo inaczej nie będzie ładnie. Najpierw jednak stwierdziłem, że coś przyjemnego zrobię, więc druciak w łapę i wio po resztkach taśmy trzymającej ciężarki.
Uprzedzę pytanie. Ta taśma była z kryptonu chyba i żyletki, nożyki, maczety sobie nie dawały rady. Dodatkowo, nie uchwyciłem na zdjęciu, ale jakiś sadysta zakładał opony na te felgi. Ładne ślady po maszynie. Od razu też wszystkie “przeleciałem” druciakiem.
No ale to by było na tyle z łatwej roboty. Pora na papier 120 i szlifowanie “dziur”. Jako, że nie będę leciał “do blachy”, więc pozostaje mi wyrównywać, wypełniać, szlifować. Ogólnie tryb “jestę hondą” Godzinka szlifowania, i jako tako to wygląda, pod szpachlę.
Po wstępnym wyszlifowaniu, “szprejujemy” szpachlą. Jak widać trochę przesadziłem, więc czeka mnie więcej “szlifingu” potem na potem.
Ogólnie, takie przygotowanie “wychodzi” 2 dni “po pracy” na felgę. Teraz aż tak do szlifowania przykładać się nie musiałem. Malowanie na szczęście już pójdzie szybciutko.
Dokładne już szlifowanie, przygotowanie pod podkład, opiszę11 w następnym odcinku – stay tuned!
Jakoś nigdy nie miałem do tego smykałki ale jak widzę nie tylko dla mnie ten zabieg nie należał do najprostszych i najprzyjemniejszych :)