Kolejny etap, pełen bólu i cierpienia. Szlifowanie na mokro. Po tym jak już szlifowałem i uzupełniłem ubytki, przyszła pora na właściwe wygładzenie powierzchni tak, aby podkład mógł się ładnie zakolegować z powierzchnią.
Zestaw radości właściwie wyglądał tak jak poniżej:
Szczotka, pasta, kubek, ciepła woda, tak się zaczyna wielka przygoda. Czy jakoś tak…
Ogólnie proces jest dość monotonny. Moczymy papier w wodzie, a potem szlifujemy. Woda, szlifing, woda, szlifing. Coś jak praca w kołchozie. Tylko mogę iść coś zjeść w przerwie.
No i kończymy z efektem totalnie nie zbliżonym do tego na zdjęciu. Ma być gładziutko tak bardzo, że aż ma się ochotę wyciągnąć na randkę taką felgę. Ale to może efekt wdychania szpachli. Ogólnie nie ma co zbytnio tłumaczyć, co trzeba robić. Po tym jak już jesteśmy zadowoleni z efektu, wrzucamy felgi pod prysznic, aby dobrze wypłukać z resztek, i pozostaje nam już tylko “to przyjemne”, czyli psikanie i wdychanie lakierów.
“Ale to może efekt wdychania szpachli.” – myślę że nie, szczególnie ze względu na to że niektóre felgi to naprawdę niezłe szprychy :) no chyba że używaliśmy tej samej szpachli…
Hmmm… ciekawe czy ktoś już nazwał jakoś fachowo, medycznie ten “pociąg do felg”… ameliniofilia?