Wyjazd nad morze…

Po 2 latach wreszcie urlop. Pomysł jest – wyjazd z małżonką nad Polskie morze. Nigdy nie byłem w tej okolicy Polski, więc mogło być ciekawie. Jak zwykle, nic nie zapowiadało rozstrojenia nerwowego, jakie przygotowała mi Północna część naszego kraju…

Zaczęło się całkiem miło. Najpierw spędzenie dnia pod Wrocławiem na torze przy ul. Rakietowej, a potem wypad w „górę mapy”. Wyjazd po 17 ze stolicy dolnego śląska, więc korków nie powinno być, nawet człek uniknął suszarki, bo coś „tknęło”, żeby zwolnić. Ogólnie trasa była bardzo fajna… do Poznania. Potem już zaczęło być dziwnie: więcej fotoradarów, kontroli drogowych, przynajmniej tak ostrzegała nawigacja.
Zaczęło być wesoło po godzinie 22. Nie liczcie, że znajdziecie nocleg – albo zamknięte, albo wesele i właściciel będzie miał Was gdzieś. No i potem człek jedzie z zamykającymi się powiekami, bo stacji benzynowych, czy jakichś postojów, gdzie tubylcy nie napadną, jest lekko mówiąc – mało. Pozdrowienia dla ludzi mówiących, aby nie jeździć zmęczonym etc. Wszystko fajnie, gdyby było gdzie odpocząć. Ok. północy byliśmy w Toruniu, gdzie zaczęliśmy spotykać coraz bardziej głupio jeżdżących kierowców, przeważnie z rejestracja CB. Oczywiście noclegu brak. Jakieś miejsce na drzemkę znaleźliśmy dopiero pół godziny jazdy za Toruniem – popularna sieć stacji z orłem w logu. Nie dało się nie zauważyć, że poza nami jakieś 7-8 innych pojazdów także nocowało. Po godzinie 3 rano postanowiliśmy jechać dalej. Puszka jakiegoś energy drinka i heja – prujemy w mleku, do cudownej Narnii. Tutaj kolejne pozdrowienia dla szaleńców, którzy we mgle, gdzie widoczność byłą na ok. 50-80 metrów mieli włączone chyba wszystkie światła, jakie oferował ich pojazd. Dobrze, że nie jechały jakieś terenówki z bateriami halogenów na dachu, które stopiłyby nam lakier, czy zderzaki.
Tutaj mała dygresja, co do oznaczeń dróg. Na Śląsku jak jest oznaczenie „ostry zakręt” czy coś w ten deseń – faktycznie łuk jest ciaśniejszy niż zwykle, a tutaj? Ledwo się kierownica wychyla. Na 50 znaków, jest jeden „winkiel”, przy którym faktycznie trzeba trochę już rękoma ruszyć.
Trasa sobie spokojnie mijała, aż do gminy Biały Bór, którą bardzo polecam… jako czyściciel portfela. Zdarzyło Wam się, żeby fotoradar zrobił zdjęcie, gdy macie na liczniku 2km/h mniej niż pokazuje ograniczenie prędkości? Polecam przejechać się do tej gminy, a sami nie wyjdziecie ze zdumienia/zdenerwowania/inne (niewłaściwe skreślić). Jak zauważyliśmy – fotopstryczek walił po oczach każdemu, kto jechał – niezależnie od prędkości. Bardzo fajnie, gdyby nie jeden haczyk – przez 2 sekundy nic nie widziałem, a za radarem jest zakręt 90st. w prawo, z którego można bardzo ładnie wylecieć w czyjeś mieszkanie.
Można powiedzieć, że ta miejscowość to granica foto-landu. Właściwie, co 2 kilometry jest potencjalna kontrola, albo stacjonarny fotoradar – oczywiście nabity. Okazało się, że poznany na stacji… orzełkowej kierowca Audi A6, miał zrobione jeszcze kolejne 2 zdjęcia na ograniczeniach do 50km/h. Nam nie zrobił… mieliśmy 40km/h na licznik. Jaki jest sens takiej pseudo prewencji? Już mamy pierwszy argument, dzięki któremu odechciało nam się ponownie przyjechać nad Polskie morze.
Nie przestraszeni, jedziemy dalej. I modlimy się abyśmy nie rozwalili zębów na coraz większej ilości dziur na drogach. Ci, co twierdzą, że Polskie drogi są do bani – musieli być w okolicy. W każdym bądź razie dojechaliśmy bez większych przygód, całymi zębami i zmęczeni jak psy.
Pora się urlopować. Polskie morze jest piękne! Wiatr wieje jak jasna cholera, jest zimno, pełno piasku i wszędzie daleko. Nie no, nie ma tak źle. Jest nawet ciepło, można się poopalać. Gdyby nie to, że natura działa wbrew nam. Jako, że na plaży jest dużo piasku (dziwne nie?) i wiało dość mocno, postanowiliśmy zakupić latawiec i łopatkę (a co – prawdziwy mężczyzna musi pokopać sobie w piasku łopatką). I cóż się stało? Od tego momentu do końca wyjazdu nie było żadnego wiatru, za każdym razem jak wyciągałem latawiec. Jak człek się nie chciał opalać – akurat było bezchmurne niebo i słońce prażyło porządnie. Dobrze, że po zakupie łopatki nie zalało plaży, bo jeszcze tego by brakowało. No po prostu jak jakiś dzień świstaka.
Nad morzem spędziliśmy w sumie tydzień. Na szczęście w miejscowości (przesadziłem z tą nazwą – 10 budynków na krzyż), w której byliśmy, nie było dużo osób i można  było sobie znaleźć jakieś miejsce dla siebie, czego nie można było powiedzieć o takim Sarbinowie, czy Mielnie, gdzie nie było miejsca żeby stanąć, bo ludzi to było jak na pielgrzymce do Częstochowy. Morze, morzem, ale pora na powrót. Wyobraźcie sobie, że trasa: Gąski > Szczecin > Gorzów Wlkp. > Poznań > Strzelce Opolskie > Bielsko-Biała trwała tylko 2h więcej co Wrocław > Poznań > Bydgoszcz/Toruń > Gąski (nie licząc drzemki 2,5h, bo by czas był ten sam)! Niech mi ktoś wytłumaczy, w ilu krajach trzeba jechać na około, żeby szybciej dojechać? Czym to jest spowodowane? Zagiąłem czasoprzestrzeń? Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć, aby się więcej nie denerwować.
Wnioski znad wypadu na środkowe wybrzeże? Jeśli ktoś chce tam jechać, lepiej pociągiem, pod warunkiem, że chce nam się potem taszczyć bagaże i szukać pks’a. Mi się nie chce, dlatego jako wolę już się wybrać za granicę. Szkoda, że to właściwie była moja pierwsza wizyta nad Polskim morzem i ta otoczka była do bani, bo chciałbym przyjechać tu jeszcze, ale jak pomyślę o trasie, to podziękuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Verified by MonsterInsights